Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 23 grudnia 2013


ZDROWYCH, RADOSNYCH 

ŚWIĄT BOŻEGO NARODZENIA !!!


"...Bo nadszedł czas i dziecię się zrodziło. A razem z Nim maleńka przyszła miłość..."

Wszystkim, którzy tu zaglądają i tym, którzy nie zaglądają, składam z serca płynące życzenia.
Jest to czas szczególny, gdy ludzie na chwilę przystają, przerywają dziki pęd w codzienności,
spotykają rodzinę tę bliższa oraz dalszą, wybaczają to, czego na co dzień nie są w stanie wybaczyć
i po prostu cieszą się bliskością drugiego człowieka...

Dla mnie narodziny dzieciątka kojarzą się z narodzinami mojego dziecka, Julia urodziła się 12 dni przed Wigilią i do końca życia będę mieć w pamięci obraz mojego maleństwa leżącego przy choince. 
Odtąd TE święta są dla mnie szczególne podwójnie, ponieważ dwanaście lat temu narodziło się we mnie dotąd nieznane, najsilniejsze w świecie, piękne uczucie.

Przyznaję, że w tym roku zrobiłyśmy wyjątek i nie chodziłyśmy przed świtem na mszę roratnią, jak poprzednie lata. Jednak do naszej tradycji rodzinnej należy także wypiekanie ogromnych ilości pierników oraz ozdabianie mieszkania. Sprawia nam to ogromną radość.

Poniżej kilka fotek ku potomności,
 a pod zdjęciami przepis sprawdzony od lat na smakowite pierniczki.













ŚWIĄTECZNE   PIERNIKI:


- 1 kg mąki
- 1/2 litra miodu naturalnego
- 2 szklanki cukru
- 1 kostka smalcu
- 1/2 szklanki mleka
- 3 płaskie łyżeczki sody oczyszczonej
- 3 jajka
- przyprawa do pierników, imbir, cynamon, mielona gałka muszkatołowa, mielone goździki
Miód, cukier i smalec rozpuścić na gładką masę na małym ogniu, po czym odstawić do wystudzenia.
Przyprawę do pierników wsypać do szklanki, resztę przypraw dosypać po równo, by w sumie z przyprawą do pierników zajęły pół szklanki.
Sodę rozpuścić w chłodnym mleku.
 Ostudzoną masę wyrobić w misce z mąką, przyprawami oraz jajkiem i mlekiem. Wszystko będzie gęste, klejące się do rąk i pyszne ;)
Przygotowaną masę odstawić do lodówki w zamkniętym pojemniku na 4-5 tygodni.
Około 3-4 dni przed świętami wyjąć ciasto, wałkować na posypanej mąką stolnicy do grubości około 5 mm, wykrawać foremką wybrane kształty, układać na blachę wyłożoną papierem do pieczenia, wstawić do rozgrzanego do 180 stopni piekarnika, każdą blachę trzymać około 7-9 minut ( w zależności od piekarnika).

Pierniki z witrażem wykonuje się w łatwy sposób, wystarczy wyciąć wewnątrz otwór i przy układaniu na blachę w otworku położyć zwykłą landrynkę, piecze się je tyle samo czasu, co pełne pierniki.
LUKIER:
1 czubata szklanka cukru pudru dodawana stopniowo do jednego białka jajka, użyć miksera, mieszać na jednolitą masę.
Do zdobienia można użyć odpowiednich gotowych przyrządów, zwykłej strzykawki ( bez igły;) z apteki, uformować rożek z papieru do pieczenia lub użyć zwykłego woreczka foliowego, ścinając minimalnie róg woreczka.
Miłej zabawy i smacznego :-)))


czwartek, 8 sierpnia 2013

TY TEŻ MOŻESZ URATOWAĆ KOMUŚ ŻYCIE

DKMS - DAWCY SZPIKU KOSTNEGO


Zachęcam wszystkich, którym kiedykolwiek przeszło przez głowę, by zostać dawcą. Ja figuruję w bazie potencjalnych dawców i mam nadzieję, że moja pomoc będzie mogła komuś bezinteresownie uratować życie, może to będzie czyjeś dziecko, kogoś rodzic. Tak niewiele potrzeba, idea jest piękna, a tylu ludzi na świecie czeka.
Zgłosiłam za pośrednictwem strony internetowej:
, otrzymałam pocztą zestaw do pobrania próbek materiału genetycznego ( pałeczki podobne do wacików czyszczących uszy, którymi pobiera się ślinę), odesłałam i czekam ...
Pomóżcie innym, proszę :)

środa, 31 lipca 2013

Lato 2013 wymarzona podróż do Francji: Prowansja i Lazurowe Wybrzeże

PROVENCE & COTE D'AZUR

10 Lipiec 2013 środa

Torby spakowane, autko zatankowane, wymyte, wypieszczone, trasa dopracowana, kasiorka wymieniona, wszystko dopięte na ostatni guzik, uffff.

11 Lipiec 2013 czwartek


Noc minęła ciężko.
Julia wracała z obozu na Lazurowym Wybrzeżu w Cagnes-sur-mer, a my, zamiast cieszyć się planowanym wyjazdem - obgryzaliśmy paznokcie z nerwów, bo dziecko z dala od domu. Około godziny dziewiątej rano straciliśmy z nią kontakt i nie mieliśmy pojęcia, na jakim etapie podróży się znajduje. Uprzejmy Pan z biura podróży, z którym mieliśmy przyjemność                     - poinformował nas, że wszelkie informacje uzyskamy na Help Line. Niestety pod wszystkowiedzącą słuchawką panowała cisza, choć konsultant jest dostępny 24/h. Ha ha ha. Chwyciłam z powrotem kontakt z miłym panem z biura podróży i grzecznie tłumaczę, iż córka wyjeżdżała z obozu z kilkugodzinnym opóźnieniem, spowodowanym niemiłosiernymi korkami znanymi w okolicy Cote d'Azur, w związku z tym domyślam się, że powrót dziecka również ulegnie kilkugodzinnemu opóźnieniu. Łaskawy pan spytał, czy nie możemy skontaktować się z córką, na to my, że nie, ponieważ prawdopodobnie padł jej telefon. Pan z ciężkim westchnieniem podał nam numer telefonu do opiekuna. Z wypiekami na twarzy dzwonię do Pana Iksa, pytam, jak trasa, na to Pan Iks, że on dopiero przyjechał na obóz, a wraca do Polski z dzieciakami inny opiekun również o imieniu Iks. Spytał domyślnie, czy przesłać mi esemesem numer telefonu do powracającego Iksa, przytaknęłam, że aż skrętu karku dostałam od kiwania głową. Czekam, czekam, czekam, sprawdzam, czy mi telefon na pewno działa, czy nie zginął zasięg, spoglądam cierpliwie na zegarek, czas leci, a esemesa zero.
Lekko zdenerwowana ponownie łączę się z ulubionym Panem z biura podróży, który NIE WIERZY, że nikt się nie zgłosił na help line, na dowód połączył się z sympatyczną kobietką drugim uchem, a więc rozmawiając jednocześnie ze mną ( to dopiero się nazywa podzielność uwagi) tuż po pierwszym sygnale. Miła pani twierdziła, że przejechali granicę Polski, godzina powrotu oczywiście opóźnienie, około 16,30 w Lesznie.
Zakończyłam radosną rozmowę ze zdolnym spikerem, po czym po raz kolejny z nadzieją wybrałam numer Julii, jak zwykle słysząc sąsiedzkie szprechanie. Mąż pocieszał mnie, że pewnie telefon córy wyładował się w Niemczech, dlatego automat informuje mnie nie w naszym języku. Po pół godzinie od wspomnianych wydarzeń córka poinformowała nas, że owszem, telefon padł, dzwoni od koleżanki, że są we Wrocławiu i kierują się do domku. Hura!!!!

We wskazanym czasie opalona, roześmiana wpadła w rodzicielskie ramiona. Obściskana, wycałowana i oszczekana radośnie przez Urwisa opowiedziała w niewielkim skrócie to, czego nie opowiedziała podczas naszych wieczornych telekonferencji oraz obwieściła,  że marzy o Pizzy ;)
Zwiedziła Monaco:




Eze i ogród botaniczny:





SAINT TROPEZ i znaną skądinąd Żandarmerię:



Cannes - tu odciska swą dłoń na Alei Gwiazd ;)



Niceę:



Grand Canyon Du Verdon ( zrobił na niej największe wrażenie):
Most Artuby wysokości 180 metrów ( odbywają się tam skoki na bungee)






Aiguines, Montecarlo i Grasse.





Atrakcji co nie miara, dziecko zachwycone, przyznała, że nie zdążyła zatęsknić, za to my bardzo...
No to kolej na nas :D:D
Ta noc minęła już spokojnie.







12 Lipiec 2013 piątek

Melduję, że z kompletem uśmiechów ja i mój małżonek około godziny dziesiątej wyruszyliśmy  w wielki świat !
Po drodze mieliśmy podrzucić zapakowaną w woreczek, na talerzu - połowę niezjedzonej, wymarzonej przez Julię pizzy do mojej mamy, by ta podgrzała ją naszemu głodomorowi. W okolicy granicy polsko-niemieckiej zorientowałam się, że wyżej wymieniony posiłek spokojnie czeka na spożycie na tylnym siedzeniu samochodu....
Po drodze zaliczyliśmy około godzinny korek na autostradzie. Na stacji benzynowej spotkaliśmy dwóch Polaków, jadących do pracy w Lyonie, którzy zachwalali nasz kraj docelowy. Nie omieszkali wspomnieć, że najprzyjemniejszą częścią ich dnia jest przesiadywanie na ławeczce i kontemplacja przyrody ze zgrzewką piwka pod pachą :) Paliwo drogie - jak dla nas, ale cóż zrobić, pewnie po za autostradą taniej. Cena za litr 1,719 eur.
Czuć już było powiew luksusu, bo lewym pasem co rusz śmignął jakiś wypasiony samochód połowę niższy od naszego, o kosmicznych, opływowych kształtach. Pojawiało się coraz więcej kabrioletów, co było znakiem, że wkraczamy w coraz cieplejszy klimacik :)
Pierwszy nocleg mieliśmy zaplanowany w okolicach autostrady, jednak bez rezerwacji, ponieważ nie wiedzieliśmy kiedy Sebastian zechce puścić nogę z gazu.
Po przejechaniu wśród pięknych krajobrazów około sześciuset sześćdziesięciu kilometrów, zjechaliśmy do urokliwej miejscowości o nazwie SATTELDORF. Zatrzymaliśmy się w upatrzonym wcześniej przeze mnie w internecie hotelu KRAUZZ.
Kiedy odnaleźliśmy wskazany budynek, rozpoczęłam poszukiwanie recepcji. Po naciśnięciu klamki moim oczom ukazał się szereg zamkniętych drzwi i zero żywej duszy. Zestresowana wycofałam się na zewnątrz. W tym samym czasie z budynku wyszedł mężczyzna, który niestety nie umiał rozmawiać w języku angielskim, ale na migi zaprowadził nas do sąsiedniego domu, zadzwonił na dzwonek, po czym odszedł i zostawił nas na pastwę losu. Po dwóch minutach od naciśnięcia gongu w drzwiach ukazała się miła Niemka, z którą również próbowałam porozumieć się moim łamanym angielskim oraz niemieckim. Wróciliśmy do hotelu, pokazała nam pokój, spytała, czy życzymy sobie śniadanko, zostawiła klucze i wreszcie z ulgą padliśmy na czyściutką pościel.
Stwierdziliśmy, że godzina jeszcze młoda, słonko pięknie świeci, tyłki spłaszczone od siedzenia, więc wyruszyliśmy na krótki spacerek po okolicy.

Nie uwierzycie! Myślałam, że już jestem na Prowansji !!!
Drewniane okiennice w każdym domku, czyściutkie ogródki pełne .... lawendy :D:D
Kilka lat temu kuzynka Sebastiana gościła nas we Frankfurcie nad Menem i już wówczas zauważyłam, że kraj ten jest przyjazny, zadbany i czyściutki, teraz w małej mieścince utwierdziłam się w moich przekonaniach. 



13 Lipiec 2013 sobota


A to już ja o poranku, he he:




Wypoczęci, zwarci i gotowi ruszyliśmy przez górzystą krainę winnic, ku granicy Niemiec z Francją. Znów napotkaliśmy na korek, tym razem krótszy. Słońce świeciło pięknie, wiatr we włosach, przygoda przed nami, córcia bezpieczna z babcią i dziadkiem, 
czegóż chcieć więcej ?

Granicę przekroczyliśmy w okolicy Miluzy ( Mulhouse). Witaj FRANCJO !!!
Trzeba było przyzwyczaić oczy do innych napisów na znakach drogowych, drogi nie były takie jak  naszym kraju, jednak w porównaniu do niemieckich plasowały się nieco niżej. Cześć trasy przebyliśmy autostradą, jednak później musieliśmy odbić na drogi krajowe.

Pierwszą rezerwację mieliśmy w miejscowości Ilay - w Jurze Francuskiej. Przejechaliśmy w tym dniu około pięciuset kilometrów krętymi drogami, podziwiając widoki za oknem. Otaczała nas wszechobecna zieleń i ogrom gór, gdzieniegdzie odsłaniających skalne zbocza.
Na miejsce przybyliśmy około godziny piętnastej. Z racji wyczytanych wcześniej na wielu forach informacji, że obcokrajowcy dla tubylców są be  - pierwsze słowa do pni w recepcji skierowałam w ichnim języku z niepewnym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Niestety brzmiało to mniej więcej tak:
" Bonżur madam, że ne komprąpa Franse. Łi hew e buking" itd... ( Dzień dobry Pani, nie rozumiem po francusku, mamy rezerwację) itd... :) Pani okazała się dość miła,  zawołała inną, młodszą kobietę, która zaprowadziła nas do pokoju. Ten okazał się równie ładny, z pachnącą pościelą, ręcznikami i kosmetykami. Otrzymaliśmy kod otwierający główne drzwi o każdej porze dnia i nocy. Po szybkim odświeżeniu się wyruszyliśmy na wcześniej upatrzony przeze mnie (oczywiście w internecie) szlak wodospadów Cascades du Hérisson.

Szlak rozpoczynał się tuż przy naszym hotelu, przezorna na ostrzeżenia innych internautów zaopatrzyłam się w obuwie trekkingowe. Już na samym początku przywitał nas pierwszy wodospad Saut Girard wysokości 35 metrów. Urzeczeni odważyliśmy się podejść go "od tyłu" po nieco śliskich kamykach.













Widok i odgłos urzekający... Wokół radośnie brodzili nieco porozbierani osobnicy :)
Gdy nacieszyliśmy już oczy ruszyliśmy dalej i... zonk. Stanęliśmy na rozdrożu. Mąż proponował jedną dróżkę, ja drugą, jednak po negocjacjach ruszyliśmy trzecią z dostępnych. Wracało nią najwięcej osób i to zaważyło na naszej decyzji, jak później się okazało - słusznej.

Napotkaliśmy jeszcze Le Moulin Junet, Le Saut De La Forge,  Le Grand Saut, do którego niestety ścieżka częściowo była zamknięta, a nagrodą za zadyszkę i ślizganie się po niebezpiecznych kamieniach i stromych przejściach był wodospad L'Eventail mierzący bagatela 65 metrów wysokości. Stanowił on przysłowiową wisienkę na torcie.
Muszę nadmienić, że na szlaku mijaliśmy ludzi w bardzo zróżnicowanym wieku, różnej postury ( zazdrościłam tym z większą ilością masy ciała kondycji), od najstarszych, do najmłodszych i różnych narodowości, niektórych -o zgrozo w sandałkach .







Zmęczeni, acz usatysfakcjonowani postanowiliśmy  wrócić na skróty, zboczyliśmy ze szlaku dróżką prowadzącą do La Fromagerie. Była ona zdecydowanie mniej widokowa, jednak również mniej męcząca, a o to nam właśnie chodziło. Na miejscu skierowaliśmy się do restauracji L'Eolienne. Zadowoleni chcieliśmy zasiąść do stolika na tarasie, jakież było nasze zaskoczenie, kiedy pani nas spytała, czy mamy rezerwację. Wybałuszyłam oczy, bo zdziwił mnie fakt, że w miejscowości, w której jest kilka domków, a stolików pod dostatkiem - trzeba mieć rezerwację (chyba, że nie zrozumiałam kobiety, ale mniejsza o to). Pokornie udaliśmy się do środka i zostaliśmy usadzeni przy niewielkim stoliku z widokiem na okolicę. Złożyliśmy zamówienie na pizzę - pewnie będziecie się śmiać, że nie próbowaliśmy tamtejszych specjałów, ale jesteśmy miłośnikami bardziej kuchni włoskiej. Atrakcje regionalnych przysmaków zostawmy na dalsze sprawozdanie z podróży. Zimny Kronenbourg do pysznej pizzy przyczynił się do pełni szczęścia.  
W tym właśnie miejscu zaobserwowaliśmy możliwości jedzeniowe Francuzów. Nieopodal naszego stolika siedziały dwie całkiem niepozorne starowinki i delektowały się ogromnymi porcjami - nie wiem czego. Gdzie one to mieściły też nie mogę pojąć, bo każda była chyba połowę chudsza ode mnie, a należę do szczupłych osób. Szczęka mi spadła, gdy kelnerka po sytym posiłku przyniosła paniom kawkę i równie ogromne desery, a panie je wciągały, aż miło. My nie zmieściliśmy w siebie nawet po jednej pizzy...
Później już tylko spacerek z nogi na nogę do hotelu. Potoczne siusiu, paciorek i spać.
Dodam, że nocleg mieliśmy w Auberge du Herisson, polecam zainteresowanym, posiadają własną restaurację, widoki cudne, czysto, pachnąco i ku mojej uciesze w oknach drewniane okiennice ( gdybym miała swój dom też bym zamontowała).


14 Lipiec 2013 niedziela

Ten dzień, jak za chwilę się okaże stał się krokiem milowym naszej wędrówki w nieznane.
Wyruszyliśmy ku mojej upragnionej PROWANSJI :D:D:D
Według przewodnika ViaMichelin podróż do celu miała trwać około 7-8 godzin, choć do pokonania dystans był krótszy, niż do Jury, co już dało powody do lekkiego zastanowienia się.
Nocleg, a właściwie dwa mieliśmy zarezerwowane w miejscowości Aiguines ( tam podczas obozu była na wycieczce również Julia). 
Tak więc pełni nadziei, że kręte drogi i góry niebawem znikną z naszego widoku ze zgrozą spostrzegliśmy, że zakręty niekoniecznie znikają, a góry podejrzanie przybierały większych rozmiarów. Fakt niezaprzeczalny -widoki, widoki, jeszcze raz widoki, siedziałam z opadniętą szczęką i co jakiś czas musiałam przytrzymywać ją dłonią, by nie zarysować zębami kolan.
Pierwszy postój mieliśmy w maleńkiej mieścince, z razu zauważyłam, że wszyscy od rana biegają z bagietką w dłoni, więc też zapragnęłam spróbować francuskich wypieków, a co! Przy okazji kupiliśmy croissanty u bardzo sympatycznej sprzedawczyni. Nazwy miejscowości nie pamiętam. Gdy ujrzałam i spróbowałam rogala dopadła mnie konsternacja. Identyczne sprzedają u nas w Intermarche. Bagietkę zjadłam sama, całą na sucho! Mąż był niepocieszony, była przepyszna :) Brnąc dalej zauważyliśmy, iż pora by było zatankować. Problem pojawił się, gdy zorientowaliśmy się, że w pobliżu nie ma stacji, my bynajmniej nie widzieliśmy. Nawigacja wskazała wreszcie jakąś, lekko zboczyliśmy z trasy i musieliśmy nadłożyć czasu i kilometrów. Po dotarciu na miejsce okazało się, że stacja będzie czynna dopiero za dwie godziny. W pobliżu była kolejna, 24/h, płatna wyłącznie kartą. Póki dysponowaliśmy gotówką nie chcieliśmy używać karty, więc nie poddaliśmy się w poszukiwaniach i dążyliśmy dalej z lekkim jeszcze zapasem paliwa. Wróciliśmy na wytyczoną trasę i muszę przyznać, że trochę czasu jeszcze upłynęło, nim znaleźliśmy BP. Oczywiście po drodze ogromne, skaliste i cudne góry. Domyślaliśmy się, że to Alpy. Co jakiś czas pojawiał się na horyzoncie Rodan, liczne mosty i tunele w skałach, wysoko, nad nami mknęły pociągi. Sceneria iście filmowa. Soczysta zieleń i pasące się na zboczach krowy - białe, w brązowe łaty, z radośnie dzwoniącymi dzwonkami.







W trakcie podróży wjechaliśmy do pewnego miasteczka, w którym odbywał się festyn, wąskie, jednokierunkowe uliczki pozamykano, a tłum wyległ na ulicę. Sebastian znów musiał nieźle manewrować, by wydostać się z miejscowości. We Francji dzień 14-07 jest świętem narodowym, rocznicą wybuchu rewolucji francuskiej, stąd liczne festyny na ulicach. W wielu miejscowościach rozwieszono kolorowe baloniki i proporczyki, wyglądały uroczo. Sklepy we Francji w niedzielę są zamknięte na cztery spusty, a naród tłumnie przesiaduje w kafejkach i barach, których stoliki są rozstawiane wprost na ulicach, jadąc wolno samochodem można zaglądać komuś niemal w talerz, a miejscowi zdają się sobie nic z tego nie robić :) W jednej mieścince facet wylazł Sebastianowi przed maskę i jego mina mówiła, że był bardzo zdziwiony faktem, że samochód ma czelność tamtędy przejeżdżać. Jak jeszcze później wiele razy zauważyliśmy takie zachowanie w tym kraju jest nagminne, a kierowcy aut dla pieszych i kierowców jednośladów są bardzo uprzejmi i cierpliwi.
Muszę zwrócić uwagę na ogromną ilość rowerzystów w tym górzystym kraju. Jeżdżą niemal środkiem drogi, nie zważając, że za nimi ciągnie się korek, bo nie ma możliwości ich wyprzedzenia ze względu na strome, liczne zakręty. ViaMichellin pewnie też wziął to pod uwagę planując nam tak długą podróż na niewielkim dystansie ;)
Motocykli na górskich trasach również mijały nas całe gromady.

Największa przygoda zaczęła się po wyjeździe ze stacji BP, ale o tym opowiem jutro. Dziś jeszcze nie czytałam, a mam właśnie fajną książkę " W szpilkach od Manolo", lekko się czyta więc zmykam, bo akcja się zagęszcza...


Jestem tu znowu i biorę się za ciąg dalszy.

Wyjechaliśmy z BP ( paliwo za litr 1,618 eur), ujechaliśmy niewielki odcinek, gdy usłyszałam niepokojące buczenie, spojrzałam we wsteczne lusterko, za nami jechał camper, pomyślałam, że to on tak tarabani, dla pewności dopytałam męża, czy też to słyszy i co to może być, na to on:
- To chyba nasz samochód - usłyszałam i zamarłam.
Zjechaliśmy na najbliższym poboczu ( co wcale nie nastąpiło szybko), do tego momentu siedziałam sztywno wyobrażając sobie, że nasz samochód wybucha, a my nie zdążamy się z niego ewakuować, odmawiałam zdrowaśki, zaklinałam nasze autko, żeby się okazało, że to jednak nie ono, itp.

Sebastian rzeczowo podszedł do samochodu od tyłu, pochylił się, popatrzył i orzekł, że tłumik jest uszkodzony. Mnie ta wiadomość nie uspokoiła i natychmiast odzyskałam mowę - jak ręką odjął, zarzuciłam go gradem pytań: czy nie wybuchnie, ale czy na pewno nie wybuchnie, czy on mnie przypadkiem nie kłamie, żeby mnie tylko uspokoić, ale czy mówi mi prawdę i co oznacza uszkodzony tłumik. 
W miarę uspokojona odpowiedziami męża czekałam potulnie, aż spróbuje coś tam podreperować strzępkiem dostępnych do tego materiałów, które posiadaliśmy w bagażniku     ( nie mówię tu o moim kostiumie kąpielowym). Jak się okazało rurka przy końcówce tłumika pękła, stąd hałas. Spaliny zamiast do końcowej części tłumika wylatywały częściowo poniżej, zadaniem mojego małżonka było wynaleźć zaczarowany ołówek, który wyrysuje jakieś sprytne coś, by rurka znalazła się na właściwym miejscu, no i mój super Sebastian to coś wyczarował, a mianowicie była to opaska na zacisk /klip.
Tu macie fotkę tego postoju :)


Z lekkim niepokojem ruszyliśmy w dalszą drogę, zostało nam do celu około 250 kilometrów, a jeśli widzicie te szczyty po bokach, to wkrótce na takie same wjeżdżaliśmy ( z uszkodzonym tłumikiem) na mechanika w niedzielę nie było raczej można liczyć. Zakrętów przybywało, droga była momentami stroma, w dodatku bardzo wąska, dwukierunkowa, ale z miejscem na jeden samochód. Z jednej strony pionowe skały ( zazwyczaj po stronie Sebastiana) z drugiej strony niemal pionowe przepaści ( zazwyczaj po mojej stronie). Żar lał się z nieba, a ja tylko się modliłam, by ten tłumik jakoś dał radę, byśmy nie spadli w przepaść, by droga się rozszerzyła, by zakręty się skończyły ( bo zero widoczności czy coś zaraz na nas nie wyjedzie) i przede wszystkim by nic nie jechało z przeciwka. Oczywiście możecie się domyślić, że owszem, jechały samochody w innym kierunku niż my i wtedy moja adrenalina sięgała zenitu ( Sebastiana pewnie też, ale ja wolałam się do niego nie odzywać, wiedziałam, że skupia się na maksa). Trzeba było COFAĆ  my lub samochód z przeciwka do miejsca, gdzie choć minimalnie można było zjechać z drogi. Jeśli oglądaliście kiedyś program "Drogi śmierci" ( nie jestem pewna czy dokładnie taki był tytuł), to ja się czułam jak uczestnik tego programu. Oblewały mnie siódme poty, podejrzewam, że mój organizm wyprodukował tego dnia rekordową ilość adrenaliny. Oczywiście widoki były nieziemskie, ale dzięki... Przysięgałam sobie wówczas, że już nigdy nie pojadę w góry ( choć je uwielbiam), nawet w nasze piękne Karkonosze. ( Tak - jestem panikarą). Widoków nie zapomnę do końca życia, ale gdybym wiedziała, jak silny stres mnie czeka - pewnie bym sobie odpuściła tą trasę.
Na jednym ze zboczy Sebastian zauważył malutkie pole lawendy - moje marzenie, to dla tych pól tam jechałam, nie uwierzycie, ale niemal krzyczałam, że już nie chcę żadnej lawendy, że chcę być już na miejscu.
Później trasa jakby złagodniała, poluzowałam wszystkie spięte mięśnie i nieśmiało zaczęłam spoglądać na moje ulubione kwiaty. Widok pól odbierał dech w piersiach, z panicznego strachu przechodziłam w stany euforii. Otwierałam szybę, nagrywałam filmy, by utrwalić choć część moich odczuć. Zatrzymaliśmy się wreszcie przy jednym poletku, które narkotycznie wciągało mnie swoim zapachem, nawet zapomniałam o tłumiku.
Uświadomiłam sobie również wreszcie, że szumy które dotychczas słyszałam wokół ( myślałam, że to linie energetyczne od przegrzania wydają taki odgłos - możecie się ze mnie pośmiać) to nic innego jak słynne cykady, które towarzyszyły nam już przez całe wakacje, momentami wręcz denerwowały, a teraz najzwyczajniej w świecie ich mi brak :(
Nie mam super aparatu, ani zdolności fotograficznych i dodam, że te zdjęcia chyba nawet w połowie nie oddają uroku pól lawendy, ale popatrzcie:














Byliśmy już blisko miasteczka Aiguines i kanionu, gdy znaleźliśmy pole lawendy, które dla mnie plasuje się na pierwszym miejscu, nie wiem czy to inna odmiana, czy w innej fazie kwitnienia, ale kwiaty były o wiele większe, ciemniejsze i o bardziej intensywnym zapachu. W pewnym momencie zatrzymał się bus, z którego jak na filmach wyskoczyła grupka Japończyków, każdy miał co najmniej dwa aparaty fotograficzne na szyi, jeden z nich ochoczo rzucił się do zrywania kwiatów, więc nieco ośmielona kucnęłam przy jednym krzaczku i przyznaję się ze wstydem, że też zerwałam kilka gałązek na pamiątkę. Teraz stoją suchutkie w wazonie i to musi mi niestety wystarczyć - moja własna Prowansja.
A oto moje ulubione pole:







Nad wzgórzami niebo nabrało ciemnych barw i nieco pogrzmiewało chyba ze złości, za te kilka zerwanych kwiatuszków więc z ciężkim sercem wsiadłam do auta, żegnając się z polem, za to wnętrze samochodu wypełniała teraz cudna woń :)

Kiedy wjechaliśmy na most jeziora Sainte-Croix oczom naszym ukazała się znana już ze zdjęć Julii szmaragdowa woda i piękno Grand Canyon Du Verdon. Mózg zachłannie przetwarzał feerię barw minionego dnia. Za mostem droga znów niebezpiecznie wznosiła się w górę i powróciły zakręty, które nieraz wynosiły chyba 360 stopni.
Umęczeni ale szczęśliwi dotarliśmy do uroczego pensjonatu LE BOSQUET, w którym przespaliśmy dwie kolejne noce.

Oto kilka zdjęć urokliwego miasteczka:







Na miejscu byliśmy około godziny dziewiętnastej. Sebastian wspaniałomyślnie orzekł, że samochodem będziemy przejmować się od rana, teraz mieliśmy się odprężyć i zjeść coś dobrego. 
Udaliśmy się na placyk wypełniony stoliczkami. Pracownicy restauracji witali  nas z uśmiechem. Rozpoczęliśmy studiowanie tablic z wypisanym menu. Owszem w swoich notatkach uwzględniłam jak się pisze po francusku ślimaki - żeby ich koniecznie nie zamawiać, oraz żaby - żeby je koniecznie spróbować, ale reszta to była dla nas tak zwana czarna magia.
W pewnym momencie sympatyczny mężczyzna zagadnął o naszą narodowość, z tego co zrozumieliśmy on tłumaczył nam, że ma córeczkę z Polką, ale tego nie byliśmy pewni. W tym momencie podjechał samochód wypełniony dziewczynami, wspomniany pan tłumaczył im coś, po czym usłyszeliśmy polskie Cześć. Nie muszę chyba tłumaczyć, jaką radość poczułam w sercu, zaraz prosiłam dziewczyny, by pomogły nam wybrać coś z menu. Odparły, że za chwilkę przyjadą i zostaliśmy z panem Marco - jak później wydedukowaliśmy  - właścicielem restauracji i tatą ślicznej dziewczynki o pięknych oczkach. Marco proponował nam Escargot ( to właśnie to, czego nie chciałam za nic w świecie zjeść). W międzyczasie dotarły dziewczyny i pokrótce wytłumaczyły co i jak. Żabich udek nie było w ofercie, więc postawiliśmy na bezpieczny makaron, Sebastian pasta bolognaise, ja pasta Provencale ( pyszne). Jedna z dziewczyn - Marta poinformowała nas, że pracuje w informacji turystycznej i gdybyśmy potrzebowali pomocy, to możemy ją tam znaleźć. 
Po odprężającym wieczorku udaliśmy się do pensjonatu. Zapomniałam dodać, że właściciel to również przesympatyczny człowiek, pensjonat z klimatem, widok z naszego pokoju rozpościerał się na jezioro, czyściutko, z niewielkim basenem. Śniadanka na słodko - typowo francuskie, czyli zimny sok z pomarańczy, do wyboru kawa, czekolada i mleko, bagietka, dżemy i miód. Z ręką na sercu polecam, gdyby ktoś szukał sprawdzonego miejsca.
Nazajutrz sprawdziliśmy w słowniku internetowym, jak się mówi po francusku tłumik silencieux SILĄSJO i wyruszyliśmy do Marty. Sympatyczna koleżanka wskazała dokładny adres GARAŻ  - po ichniemu warsztatu samochodowego, w sąsiedniej miejscowości. 
Z mapką w ręku znaleźliśmy mechanika bez problemu. Ten początkowo, gdy się nachylił ,chwycił się za skronie i powiedział " Ooo kaput". Wymieniłam z Sebastianem zrozpaczone spojrzenia i czekaliśmy co ukarze się naszym oczom, gdy samochód zostanie podniesiony. Na szczęście była to jednak tylko pęknięta rurka, czyli mój mąż zna się na rzeczy. Kwestia, czy wymieniać tłumik, czy spawać rurkę zależała od ceny, która zaważyła oczywiście na reperation.
Po godzinie z cichutkim autkiem mogliśmy rozkoszować się wypoczynkiem. W międzyczasie poszliśmy pozwiedzać Moustiers-Ste-Marie. Próbowałam lodów o smaku lawendy, dla mnie były smaczne, dla męża takie sobie :) Zaopatrzyłam się w lawendowy miód i lawendowy olejek dla mamy ( takie moje zboczenie na tle lawendy).










Z wdzięcznością na twarzach udaliśmy się zagłębiać ( również dosłownie)  niesamowity kanion. Na wspomnianym wcześniej moście znów pojawiła się grupka Japończyków uzbrojona w aparaty, która jeszcze nie zdążyła  dobrze wysiąść z busa, a już narobiła pewnie setkę zdjęć - dla mnie to bardzo sympatyczne wspomnienie :)
A oto most:









Ta woda na prawdę jest tam w takim kolorze, właściwie chyba jeszcze ładniejszym!
Grand Canyon Du Verdon znajduje się na liście światowego dziedzictwa Unesco.
W najgłębszym miejscu  mierzy 700 metrów.

W okolicy mostu zostawiliśmy auto na bezpłatnym parkingu i odczekaliśmy pół godziny na wypożyczony rower wodny. W międzyczasie wskoczyłam pochlapać się w ciepłej wodzie jeziora.




Rower wypożyczyliśmy na dwie godziny, co w zupełności wystarczyło. W głębi kanionu woda była chłodniejsza, a widoki powalające.










Planując podróż do Francji nie mogłam myśleć tylko o sobie. Jechałam jako pasażer ( nie odważyłam się wsiąść za kierownicę), kładłam nacisk na podziwianie przyrody w tej podróży, nie budowli ( jak wielu turystów), choć wiem, że ten kraj jest bardzo bogaty zarówno architektonicznie. Mieliśmy też ograniczony czas, budżet oczywiście również.
Dalszą część urlopu postanowiliśmy spędzić nad Morzem Śródziemnym, czyli na Lazurowym Wybrzeżu, ponieważ Sebastian zdecydowanie najchętniej wypoczywa podczas leniuchowania nad morzem.

16 Lipiec 2013 wtorek

Kierunek wybrzeże. Z entuzjazmem przemierzaliśmy trasę, zastanawiając się, czy góry będą się ciągnąć aż do samego morza. Oczywiście tak było, ale widoki za oknem zmieniały się, jak w kalejdoskopie. Przybywało palm, mijaliśmy gaje oliwne, winnice, w jednym momencie, całkiem niedaleko od Saint Tropez mieliśmy wrażenie, jakbyśmy byli na sawannie.  Drzewa iglaste z wysokimi płaskimi koronami, niczym parasole widniały nad suchą ziemią porośniętą gdzieniegdzie trawami i kaktusami - raj dla oka. Bliżej wybrzeża teren zrobił się znów bardziej górzysty i powróciły nasze strome drogi z zakrętami. Euforię osiągnęłam, gdy na widnokręgu zamajaczył lazur morza. Zbliżaliśmy się do Le Lavandou. Znów feeria barw. Około pięć kilometrów od celu jechaliśmy aleją, na której z lewej strony rozpościerał się widok na oszałamiający błękit, z prawej strony w rzędach rosły palmy i przesycone różnymi odcieniami różu i bielą kwitnące drzewa. Czułam , jakbym znalazła się na planie filmowym. Widok dla mnie tak nierealny, że aż nie umiem go opisać, chciało mi się krzyczeć i płakać  z radości.
Tego dnia spotkała nas mała przykrość na drodze, otóż w tunelu - tak samo wąskim, jak drogi pewien Francuz zahaczył nam lusterko, które później musieliśmy w magiczny sposób przytwierdzić do auta.
Cztery noclegi mieliśmy zarezerwowane w hotelu Cote D'Azur. Trafiliśmy bez problemu. Budynek znajdował się rzut beretem od plaży i promenady, w samym centrum. Właściciele: madame Florence i monsieur Albert okazali się Przemiłymi ( przez duże "P") ludźmi. Fantastyczni ! Z każdym problemem mogliśmy się do nich zgłosić, wykazali się dla nas ogromną cierpliwością, a pan Albert to najbardziej wesoły człowiek, jakiego w życiu spotkałam. Kiedy mieliśmy problem, żeby się porozumieć używaliśmy translatora i od razu wszystko stawało się jasne. Właściciel wskazał nam bezpłatny parking, blisko hotelu, z którego w czwartek musieliśmy przestawić auto na inny parking ( również blisko i bezpłatny), ponieważ w tamtym miejscu co tydzień odbywa się regionalny marché, czyli targ, na który oczywiście nie omieszkałam się udać.
Pokój jak inne czyściutki, z okiennicami :D:D, a oto widok z okna:


Po odświeżeniu po podróży udaliśmy się podbijać Le Lavandou, ale najpierw kąpiel w morzu, do którego mieliśmy spacerkiem chyba ze trzy minuty.






Plaża ciągnęła się w nieskończoność, piaszczysta, szeroka. Z zachwytem zauważyliśmy, że w wodzie i piasku znajduje się mnóstwo srebrnych drobinek, które mieniły się w słońcu. Coś cudownego...
Próbowałam zrobić zdjęcie ale niestety aparat tego nie ujął :(
Tu zdjęcie srebrnego piasku zanim wjechaliśmy do Le Lavandou ( postój na siusiu)


Wszystkie białe punkciki na zdjęciu są w rzeczywistości srebrne !!!

Morze okazało się strasznie słone, ale i czyściutkie. Stojąc zanurzona do szyi widziałam swoje stopy.
Kiedy wracaliśmy na plażę z pierwszej kąpieli zauważyłam, że Sebastian położył się na moim ręczniku, jak się później okazało, obok jego ręcznika leżała pani toples, a mój mąż bał się, że zamienię się w małą zazdrośnicę, he he. Nic to jednak nie dało, ponieważ po jego stronie za chwilę również położyła się kobieta tylko w dolnej części kostiumu.
Statystycznie według mnie co 3-4 kobiety prezentowały się na plaży właśnie w ten sposób. Początkowo rzucało mi się to w oczy, nieprzyzwyczajona do takich widoków, jednak z czasem spowszechniało i nie zwracałam już na to uwagi. Myślę, że ze względu na naszą mentalność w Polsce nie obeszło by się bez komentarzy płci brzydkiej i wlepiania gałów, ale cóż, co kraj to obyczaj.
Mężczyźni dla odmiany niemal nie używali zwykłych kąpielówek, tylko szorty, co zauważył mój mąż.  Pewnego dnia, gdy zapomniałam na plażę kremu z filtrem Sebastian uczynnie zgłosił się na ochotnika, że po niego pójdzie. Nie ubrał koszulki, wsunął na siebie tylko spodenki, gdy wrócił powiedział, że wszyscy na niego dziwnie patrzyli. Zwróciliśmy więc uwagę, że faktycznie po za plażą żaden mężczyzna nie chodzi roznegliżowany ( mimo, że hotel był żabi skok od plaży). Analizując: kobiety we Francji mogą być roznegliżowane, mężczyźni absolutnie nie - to takie moje luźne spostrzeżenia.
Promenada porośnięta różnymi gatunkami drzew palmowych pełna była straganów z kolorowymi słodyczmi i żelkami, eterycznymi olejkami i mydełkami, artystycznymi wyrobami miejscowych rzemieślników, rękodzielników, kolorowymi owocami, oliwkami, serami, strojami kąpielowymi, itp.
Przez całą jej długość, łącznie z portem, przy którym cumowało mnóstwo większych i mniejszych jachtów ( po co się pchać do zakorkowanego St. Tropez) mieściły się różnego rodzaju bary, restauracje i kafejki. Wieczorami tłumy ludzi, od najmłodszych do najstarszych grały w bule. Siadaliśmy na ławeczce konsumując pyszne lody ( glacée) , czy naleśniki (crêpes) i przyglądaliśmy się ulubionemu zajęciu Francuzów.




Zdjęcia z portu:









Jesteśmy trochę leniwi pod względem noszenia aparatu, więc nie mammy ich wiele, częściej też pstrykaliśmy je wieczorem, co pogarsza ich jakość, wybaczcie.

Kilka zdjęć  ze spacerków w okolicach promenady:










Teraz zdjęcie drzewa z korą moro (platanu), których mnóstwo jest na riwierze:





Jaszczurki, które spotkaliśmy kilkukrotnie na budynkach:




Auta:







Muszę dodać, że nawet kontenery na śmieci na lazurowym wybrzeżu są ładne, bo w palmy :)

Mój małżonek zadziwiony stwierdził paląc papierosa na balkonie pewnego wieczoru, że w tym mieście nie ma starszych ludzi. Postanowiłam mu udowodnić, że się myli. Usiedliśmy na alejkowej ławeczce i rozpoczęliśmy rozeznanie. Okazało się, że jest wielu starszych ludzi, jednak wyglądają oni całkiem inaczej, niż w naszym kraju. Panowie w białych włosach, krótkich lnianych spodenkach, o wysportowanych sylwetkach, wyprostowane panie w krótkich spódniczkach, z kucykiem na głowie, z dala wyglądali, jak nasi równolatkowie i młodsi. Mniej problemów, więcej słońca, inna starość, taka ładna, ot... życie.

Teraz trochę informacji jedzeniowych.
Jak już wcześniej wspomniałam Francuzi potrafią bardzo dużo jeść i nie wiem gdzie to mieszczą, ponieważ przeważają szczupli ludzie. Jedzenie jest dla nich rytuałem. Wieczorami wąskie uliczki zastawiane były gęsto stolikami przed restauracjami, wszystkie niemal były pozajmowane, całe rodziny obchodziły hucznie zakończenie dnia, a stoliki uginały się od nadmiaru pięknie podanego jedzenia. Muszę przyznać, że dania naprawdę podawane są z dbałością o szczegóły, a każdy talerz wygląda jak dzieło sztuki. Jedzenie było świeże i pachnące. Do każdego posiłku podawana jest bezpłatnie woda. Niemal w każdej knajpce koncertowali muzycy na żywo, ludzie tańczyli na ulicach, niesamowita atmosfera, wieczne święto.
Pierwszego wieczoru wyruszyliśmy na poszukiwanie żabich udek, czyli cuisses de grenouilles.
Znaleźliśmy po dość długim spacerze i odważyłam się je zamówić. Nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała tamtejszego specjału alkoholowego, którym jest pastis. Nie wiem, czy to za sprawą wspomnianej szklaneczki, czy też zioła, którymi były przyprawione żabki (jak stwierdził mój mąż) - dostałam głupawki. Próbowałam jeść i nie wyobrażać sobie zielonych stworzeń kumkających na łące, więc postanowiłam podejść do tematu wesoło. Moje żabki na talerzu tańczyły między innymi taniec łabędzi i różne tańce nowoczesne, płakaliśmy ze śmiechu przy stoliku, a przechodnie traktowali mnie pobłażliwym uśmiechem.
Oto krótki, acz treściwy przekaz filmowy :


A to zdjęcia:






Smak jak wcześniej naczytałam się na forach internetowych, faktycznie podobny do kurczaka, szkoda tylko, że nie były bardziej rozczłonkowane i panierowane, wówczas zjadłabym wszystkie, jednak świadomość, co spoczywa na moim talerzu nie pozwoliła mi na skonsumowanie całej zawartości...

Nie upamiętniłam na fotografiach innych posiłków, ale zaręczam, że były bardzo dobre i pięknie podane. Bagietka w koszyczkach pokrojona w grube plastry była wszechobecna, a na plaży sprzedawano słodkie bułki z nutellą.

Zrobiliśmy sobie pieszą wycieczkę do miasteczka graniczącego z naszym: Bormes Les Mimosas, nagradzanego medalami za jego ukwiecenie.

Po tej wizycie stwierdziliśmy zgodnie, że nie musimy już wybierać się do położonego w Rayol-Canadel-sur-Mer ogrodu egzotycznego. Całe Bormes Les Mimosas okazało się jednym wielkim ogrodem ! Ogrom bugenwilli, opuncji, palm, jaśminów, oleandrów, itp.



























Widok miasteczka z dołu:





Widok z miasteczka :




I wszechobecne sklepiki, wąskie uliczki, kamienne domy...




Pewnego wieczoru wybraliśmy się na spacer wybrzeżem, troszkę pochodziliśmy po skałach, spotkaliśmy małe kraby, wciąż cieszyliśmy nasze oczy.















Obiecałam Julii, że poszukam na plaży łódkę, która jest zamieszczona na zdjęciu w Google Earth i zrobię fotkę, tego wieczoru odkryliśmy znalezisko, niestety chyba świeżo ją odmalowano, bo nie miała napisu " Le Lavandou"




Cały urlop mieliśmy piękną pogodę, tylko jednego dnia na około godzinę nastąpiło jej załamanie.
Z tyłu nad górami niebo zrobiło się bardzo ciemne, co chwilę błyskało i dało się słyszeć potężne grzmoty, nad wyspą Ile du Levant szalała druga burza, mieliśmy okazję pierwszy raz w życiu na własne oczy zobaczyć lej trąby powietrznej ( mam nadzieję, że ostatni) można zauważyć na fotografii poniżej, lekko w lewo od żaglówki:


Po krótkiej ulewie, którą spędziliśmy częściowo pod daszkiem sklepiku, częściowo w hotelu szybko powróciła słoneczna i upalna pogoda.

To jeszcze zdjęcia tego popołudnia z plaży:






Ostatniego wieczoru na plaży odbywał się świetny koncert regge, zakończony pokazem fajerwerków. Le Lavandou pięknie nas żegnało, a mnie ściskało w dołku, że to już :(

Zapomniałam dodać, że właściciele naszego hotelu mieli suczkę i uroczą kotkę, której fotki nie posiadam, za to mam zdjęcia pieska o imieniu Lulu.




W sobotę rano żegnaliśmy riwierę francuską, chcieliśmy skoczyć jeszcze do Saint Tropez, lecz w obawie o wielogodzinne korki odpuściliśmy temat.
Początkowo planując wakacje uwzględniałam znane miasta, jak: Niceę, Cannes, Monaco i Marsylię. Chciałam również zobaczyć Camargue - krainę dzikich koni i flamingów, niestety czas uciekał i fundusze topniały, więc zaniechaliśmy planów. Mam nadzieję, że jeszcze będzie okazja odwiedzić wspomniane miejsca.


20 Lipiec 2013 sobota


Pożegnaliśmy się, podziękowaliśmy za gościnę i przemierzając  piękną Prowansję, wśród śpiewu cykad i strzelistych cyprysów ruszyliśmy w kierunku Langwedocji.
Jeszcze kilka fotek  pól słoneczników i winnic:










Po południu przyjechaliśmy do słynnego Roussillon, miasteczka, ze złożami ochry.





























Na koniec krótka anegdotka: ruszając szlakiem ochry, bacząc na upał - zabrałam z samochodu pół butelki wody, by nie uschnąć z pragnienia. Mój uprzejmy mąż zaoferował się ponieść butelkę. Przed wejściem na szlak, znajduje się cmentarz, a tuż przy nim ujęcie wody, jakich wiele we Francji - studnie z kranikiem, przy których można się ochłodzić, w wielu miejscach tę wodę można również spożywać. Ochoczo dolał do butelki trochę zimnej wody. Strwożona spostrzegłam, że woda może pochodzić z cmentarza i z napisu nie zrozumieliśmy, czy jest ona zdatna do picia. Pół szlaku zastanawialiśmy się, czy możemy ją pić, po czym zrezygnowani umieściliśmy ją w koszu na śmieci. Nie muszę wspominać, że nie byłam zadowolona z postępku Sebastiana. Odczuwałam pięćdziesięciostopniowy skwar, a po wyjściu dopadłam pobliskiego bufetu :)

Stamtąd już kierowaliśmy się do domu. Od czasów, gdy za dzieciaka jeździłam na kolonię - pierwszy raz miałam tak wielki żal w sercu, że wracam do domu. Na duchu podtrzymywała mnie myśl, że zobaczę Julię i moich bliskich.

Wróciliśmy do domu następnego dnia około godziny 21. Przespaliśmy się parę godzin w samochodzie na parkingu przed granicą niemiecką. Nie czuliśmy dużego zmęczenia, więc taki postój nam wystarczył.
W Polsce odruchowo nasłuchiwałam cykad, rozglądałam się za lawendą, zobaczyłam naszych starszych ludzi i zrobiło mi się smutno. Tragizmu dopełnił widok bloku, który widzę co dzień z okna. Podczas naszej nieobecności na żółtej fasadzie pojawił się duży, czarny napis sprayem - oznaka uwielbienia dla klubu sportowego :(

Ja chcę do Francji... Chciałabym tam zamieszkać, wśród uśmiechniętych ludzi, gdzie obcy mijając cię na ulicy mówią do ciebie dzień dobry, gdzie nie ma tylu szarych, deszczowych dni. Możecie mnie zbesztać za brak patriotyzmu, ale w moim sercu zrodziło się nowe marzenie - zamieszkać na Prowansji...